Pewnego razu w Dublinie, czyli "Once" w Teatrze Muzycznym Roma



Przy okazji "Next to Normal" pisałam o tym, jak fajnie jest, że do Polski poza klasycznymi, epickimi musicalami w rodzaju "Les Miserables", "Mamma mia" czy "Notre Dame de Paris" trafiają też mniejsze spektakle, przeznaczone dla bardziej kameralnej sceny. "Once" w Teatrze Muzycznym Roma to właśnie taki spektakl - idealny na malutką, przytulną Novą Scenę i wykorzystujący w pełni niewielką przestrzeń, jaka jest mu dana.

Jeśli oglądaliście film z 2007 roku, to zapewne wiecie, czego się spodziewać - mężczyzna z przeszłością i kobieta po przejściach spotykają się w Dublinie. Jeśli nie - tak jak ja - w niczym to nie przeszkadza. Historia opowiadana w musicalu jest bardzo prosta i z jednej strony uniwersalna, z drugiej - miejsce akcji i środowisko dublińskich imigrantów są w niej bardzo istotne. Do tego niespieszny rytm opowieści jest zupełnie inny od tego, do którego przyzwyczaiły nas te duże musicale, w których z piosenki na piosenkę bohaterowie dorastają, zakochują się, idą na wojnę i tak dalej. Aktorzy mają miejsce na narysowanie postaci trochę cieńszą kreską, na to, by pogłębić je i pozwolić widzowi je zrozumieć.

Historia opowiadana w musicalu jest dość prosta, co nie znaczy, że to takie tradycyjne love story zakończone pocałunkiem w deszczu. Wręcz przeciwnie - bohaterowie mają za sobą poprzednie związki i rozstania, nieprzepracowane traumy, zmagają się z depresją i innymi problemami. Nie przestając zarazem marzyć o tym, by wyrwać się z tego zamkniętego kręgu. Nie ma co jednak liczyć na typowy happy end zakończony epickim zbiorowym numerem - będzie momentami zabawnie i wzruszająco, ale momentami smutno, przygnębiająco i nostalgicznie.



Co mnie jednak najbardziej zaskoczyło w "Once", to sposób wykorzystania przestrzeni scenicznej i orkiestry. Mianowicie, w tym spektaklu każdy jest zarazem aktorem, muzykiem i tancerzem. Każdy z bohaterów gra na jakimś instrumencie, a gdy nadejdzie jego kolej, wychodzi na scenę, zazwyczaj nadal nie przestając grać. Robi to spore wrażenie, zwłaszcza gdy oprócz tego aktorzy jeszcze tańczą - jeśli nigdy nie widzieliście faceta tańczącego z kontrabasem albo kobiety ze skrzypcami, która wiruje po scenie tak lekko, jakby robiła to całe życie - no to macie na to szansę. W tych żywszych numerach po prostu nie wiadomo, na kogo patrzeć, a nogi same rwą się do tańca.

Z tego wszystkiego najsłabiej wypada, trzeba przyznać, gra aktorska - grający główne role Monika Rygasiewicz i Mariusz Totoszko momentami bywają trochę zbyt teatralni. Co innego odtwórcy ról drugoplanowych - tutaj sporo jest perełek, zwłaszcza komediowych, jak Wojciech Czerwiński w roli Billy'ego. Ciekawa jestem, jak wypada w tych rolach druga obsada.

Gdy oglądałam musical, równocześnie za ścianą, na głównej scenie, grano "Pilotów". Ciekawe, że po tamtym spektaklu wyszłam, kręcąc nosem i kompletnie bez żadnych emocji, chociaż zafundował mi epicką historię, wielkie zbiorowe numery i bitwy powietrzne na ledowych ekranach. Tymczasem po "Once", mimo pewnych niedociągnięć, byłam i wzruszona, i rozbawiona, i pod nosem nuciłam ścieżkę dźwiękową. Jak widać same efekty specjalne i dekoracje nie zrobią spektaklu - mam nadzieję, że przy kolejnych inscenizacjach (a już po wakacjach premiera "Aidy") twórcy z "Romy" pójdą tą bardziej teatralną, a mniej filmową drogą. Wiem, że są fani tych rozwiązań, ale dla mnie przestrzeń sceniczna jest zbyt ważna, żeby zagracać ją ekranami i wyświetlać na nich filmy. Inaczej wystarczyłoby mi obejrzeć "Once" w telewizji.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek