Od słów do czynów, czyli "Hamlet" w Teatrze Dramatycznym



Nawet jeśli w szkole "Hamlet" nie był Waszą lekturą, to i tak wszyscy stykamy się z nim przez całe życie. W książkach, filmach, komiksach, grach komputerowych, reklamach, a nawet nagłówkach gazet i blogów pojawiają się cytaty, motywy i postaci znane z dramatu Szekspira. "Być albo nie być", "słowa, słowa, słowa", "Ofelio, idź do klasztoru", "Dania jest więzieniem", "reszta jest milczeniem", "w tym szaleństwie jest metoda", "są rzeczy w niebie i na ziemi o których się nie śniło filozofom" - tylko te cytaty wypisałam z pamięci w ciągu minuty, a cała masa innych funkcjonuje w kulturze i popkulturze, cytowana przez jej twórców zarówno świadomie, jak i nieświadomie. Jeszcze zanim wiedziałam, kto zacz Szekspir, potrafiłam wyrecytować monolog "Niech ryczy z bólu ranny łoś", bo... ten fragment pojawił się w komiksie o przygodach Sknerusa McKwacza. "Kłamczucha" Małgorzaty Musierowicz toczy się wokół szkolnego wystawienia dramatu Szekspira, w którym ostatecznie główną rolę dostaje tytułowa bohaterka. Inspiracje Hamletem odnajdziemy w tytułach takich dzieł jak "Wściekłość i wrzask" Faulknera, "Sowa, córka piekarza" Hłaski czy "Pułapka na myszy" Agathy Christie. A filmy? A muzyka? Dopiero co recenzowałam książkę "Czytaj jak profesor", której autor szekspirowskim inspiracjom poświęcił cały rozdział. Scenarzyści i pisarze mogą Szekspirowi jedynie zazdrościć - "Hamlet" to jest sztuka, która wiedzie żywot znacznie bardziej intensywny niż jakikolwiek inny dramat, a pod tym względem równać się z nią mogą chyba tylko... inne sztuki Szekspira.

O czym jest "Hamlet"? Najprościej byłoby odpowiedzieć, że o wszystkim. Ze szkoły pamiętam, że to jedna z takich sztuk, które nadawały się do każdego wypracowania, bo znajdziemy w niej całą masę tematów, problemów i targających człowiekiem emocji. To opowieść o pragnieniu zemsty i lęku przed jej konsekwencjami, o dorastaniu, o szaleństwie, o poczuciu winy, o tym, jak idealizm zderza się z rzeczywistością, o żałobie, ale i o rodzinie (bardzo dysfunkcyjnej), o miłości, o młodości, o śmierci. A gatunkowo? Horror z duchem zamordowanego ojca nawiedzającym zamek zmienia się w tragedię, tragedia ma w sobie momentami coś z farsy i komedii, nie zabraknie wątku romansowego, a na dodatek w środku mamy sztukę w sztuce. 

To, co inspiruje twórców, może być przekleństwem dla reżyserów i aktorów. Bo co nowego można dodać do setek tysięcy poprzednich wystawień "Hamleta" na scenach całego świata? I jak zagrać tę postać, mając w tyle głowy fakt, że przed tobą grali ją Daniel Olbrychski, Jan Englert, Gustaw Holoubek, Adam Hanuszkiewicz, Laurence Olivier czy Kenneth Branagh? Wciąż zdarzają się twórcy gotowi zmierzyć się z tym wyzwaniem. Tym razem, na deski Teatru Dramatycznego sztukę Szekspira przeniósł Tadeusz Bradecki, w roli głównej obsadzając nieprzyzwoicie wręcz utalentowanego Krzysztofa Szczepaniaka.

Być może Szekspir napisał swoją sztukę dla czystej rozrywki, ale kolejne epoki dołożyły do niej tysiące znaczeń i nowych interpretacji, dzięki którym ta opowieść o młodym księciu, który próbuje pomścić swojego ojca zamordowanego (spoiler!) przez wuja, wciąż jest aktualna. A w przypadku inscenizacji Bradeckiego aktualności pomaga świetne nowe tłumaczenie Piotra Kamińskiego. Tłumacz poczyna sobie z tekstem odważnie, ale z prawdziwą wirtuozerią, przybliżając sztukę współczesnemu odbiorcy, a zarazem nie starając się jej na siłę unowocześnić. Po mistrzowsku wybrnął choćby z fragmentów humorystycznych, które w oryginale śmieszą już chyba tylko profesorów literatury staroangielskiej. Tymczasem w Dramatycznym publiczność co jakiś czas wybuchała śmiechem. W tekst wplecione są też pewne rozpoznawalne fragmenty ze starszych tłumaczeń.

Dialogi brzmią niezwykle naturalnie, żywo i dynamicznie, a na falach doskonałego tłumaczenia płyną doskonali aktorzy. Udaje się uniknąć i przesadnej deklamacji, i "nowoczesnego bełkotania" (nie wiem jak inaczej określić tę manierę - do tej pory odbija mi się czkawką "Kordian" w Teatrze Polskim, gdzie aktorzy za punkt honoru założyli sobie brak jakichkolwiek emocji). A jeśli ktoś w niebie rozdawał talenty, to nasz Hamlet, czyli Krzysztof Szczepaniak, jakimś cudem ustawił się we wszystkich kolejkach. Szerszej publiczności dał się ostatnio poznać głównie w repertuarze musicalowym ("Cabaret", "Kinky Boots", "Człowiek z La Manchy", ale też współpraca ze Studiem Accantus, role dubbingowe, a nawet udział w "Twoja twarz brzmi znajomo"). Nie ukrywam, że miałam wątpliwości, czy nadekspresyjny Szczepaniak sprawdzi się w takiej klasyce klasyk. Widziałam go co prawda w Teatrze Telewizji w sztuce "Fryderyk", ale spektakl nie do końca wykorzystał jego potencjał. No i nie oszukujmy się, Chopin to jednak nie Hamlet. Tymczasem moje wątpliwości rozwiały się już po kilku pierwszych scenach - Krzysztof Szczepaniak to jest gigantyczny talent i kropka, jak ktoś się nie zgadza, będę gryźć. Jego Hamlet ewoluuje od pierwszych scen, zmienia się na oczach widza. Z pogrążonego w żałobie "chłopca z książką w ręku" staje się opętanym wizją zemsty szaleńcem - a może jednak nie szaleńcem, a strategiem, bo w końcu "w tym szaleństwie jest metoda". Doskonale rozgrywa swoich przeciwników (cudowne są sceny z Rozenkrantzem i Guildensternem), wydaje się po Freudowsku nienawidzić swojej matki, a jednocześnie cały czas usiłuje zrozumieć motywy jej postępowania.

Pozostali aktorzy nie tkwią jednak wyłącznie w cieniu Hamleta - świetni są Anna Moskal jako Gertruda i Maciej Wyczański jako Klaudiusz. Ta pierwsza wydaje się zimna i pozbawiona uczuć, by nagle w scenie konfrontacji z synem pokazać całą gamę emocji. Ten drugi, chociaż w początkowych scenach wydaje się nudnym, śliskim sprzedawczykiem, który właśnie zaspokoił żądzę władzy, porusza w scenie modlitwy, stając się nagle odbiciem Hamleta i jego rozterek w krzywym zwierciadle - a może pokazując jego przyszłość, gdyby udało się wypełnić misję zleconą przez Ducha Ojca. Klaudiusz, jak wielu ludzi na na szczytach władzy, lekceważy swoich wewnętrznych i zewnętrznych przeciwników, a potem miota się, by uciszyć ich za wszelką cenę, gdy jest już za późno. Na poły komiczni, a na poły obrzydliwi są dwaj panowie oportuniści, Rozenkranc i Guildenstern (Piotr Bulcewicz i Michał Klawiter). Sympatię widowni budzi Mariusz Wojciechowski jako Poloniusz, a jeszcze większą - Adam Ferency. Jako grabarz buduje scenę tak sugestywnie, że aż człowieka przechodzą dreszcze. Z kolei Laertes i Ofelia rozmawiają ze sobą tak naturalnie, że początkowo trudno było mi uwierzyć, że to tekst sztuki. W ogóle Kamil Szklany jako Laertes, porywczy, dający się manipulować kogucik, zmusił mnie do zwrócenia uwagi na tę postać, która w przypadku "Hamleta" zazwyczaj przychodzi mi do głowy jako jedna z ostatnich. Nie sposób też nie wspomnieć o Modeście Rucińskim, który w małej rólce Fortynbrasa w pełni wykorzystuje swoje pięć minut na scenie, emanując władzą i pewnością siebie. To kolejny aktor, którego poznałam w repertuarze musicalowym ("Taniec wampirów"! "Wiedźmin"! "Człowiek z La Manchy"!), a który doskonale odnajduje się w rolach dramatycznych. Jedyną postacią, która nieszczególnie przypadła mi do gustu, była Ofelia - momentami trochę przeszarżowana, bardzo niespójna, miotająca się po scenie bez większego planu, a może po prostu ja tego planu nie widziałam.

Kto chce, może zajrzeć jeszcze głębiej i zabawić się w poszukiwanie symboliki i znaczeń ukrytych w dekoracjach i kostiumach, które na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie do siebie nie pasować. Czarny strój Hamleta (czy ktoś napisał jakąś pracę na temat znaczenia czarnego golfa w sztuce?) kontrastuje z wściekle czerwoną suknią Gertrudy, która w tej sukni i fryzurze wygląda jak żywcem wyjęta z epoki elżbietańskiej. Ofelia w delikatnej i zwiewnej sukience przypomina eteryczną istotę ale też lalkę, którą wszyscy bawią się tak, jak chcą. Zresztą w geometrycznych dekoracjach Andrzeja Witkowskiego wszyscy bohaterowie przypominają lalki w - nomen omen - teatrze. Oprócz grobowej scenografii zamku mamy również mroczny plener, spowity mgłą, przypominający obrazy romantyków. Ziemia, o którą tak wszyscy walczą, wydaje się jałowa - jedyne, co tam rośnie, to kolejne groby.

To, co uderzyło mnie szczególnie mocno po pierwszym akcie, to fakt, jak bardzo dynamiczna jest to sztuka. To nie żadna zramolała klasyka, którą odkurzono, żeby "szkoły przyszły". Chociaż reżyser z wielkim szacunkiem traktuje tekst oryginalny i inscenizacja pozbawiona jest nowoczesnych udziwnień (tak, "Kordianie" w Teatrze Polskim, wciąż do ciebie piję), paradoksalnie wciąż wydaje się współczesna i w jakiś sposób aktualna. W jaki, sama nie do końca rozumiem, ale śledziłam spektakl z wielkim zaciekawieniem, chociaż oczywiście wiedziałam, jak się to wszystko skończy. 

I na koniec jeszcze taki jeden absolutnie nieprofesjonalny, osobisty zachwyt. Pamiętacie z "Zakochanego Szekspira" scenę, gdy podczas pierwszego wystawienia "Romea i Julii" podczas sceny, gdy Julia budzi się z letargu, widownia wydaje z siebie okrzyk zdumienia, bo oni tę scenę, w naszych czasach tak już oklepaną i banalną, widzą po raz pierwszy? Miałam tak samo... podczas sceny pojedynku Hamleta z Laertesem. Na wszystkie duchy Elsynoru, jakiż w tej sztuce jest wspaniały pojedynek! Szczęka opadła mi do podłogi, gdy Krzysztof Szczepaniak i Kamil Szklany tańczyli na scenie z ostrymi narzędziami w rękach. I chociaż znałam finał, to przez tę krótką chwilę siedziałam z otwartą buzią na brzegu fotela, niczym ci nieświadomi jeszcze widzowie czterysta lat temu (no dobrze, oni mogli nie mieć foteli). Ale i w innych momentach zdarzyło mi się wypaść z intelektualnego rytmu i zamiast analizować każdy wers, po prostu poczuć emocje, jakie ciągle są obecne w tych słowach i postaciach. Melduję, że "Hamlet" po czterystu latach nadal działa. 


Komentarze

Copyright © Bajkonurek